Ta malownicza miejscowość położona jest na terenie Łagowskiego Parku Krajobrazowego nad bardzo czystymi jeziorami polodowcowymi Trześniowskim i Łagowskim, połączonymi w centrum wąskim kanałem. Trudno wyobrazić sobie lepszą scenerię na organizację zlotu, dlatego choć Łagów przez cały sezon urlopowy nie narzeka na brak turystów, w ten weekend przeżył istne oblężenie fanatyków dwóch kółek.
Nasza reprezentacja złożona z dziesięciu osób i ich maszyn, wśród których nie mogło zabraknąć Żabci, wyjechała ze stacji Shell w piątkowy poranek parę minut po 7:00. Ogólnie trasa jest bardzo łatwa i przyjemna gdyż wystarczyło dostać się na A2 nieopodal Strykowa a autostrada poprowadziła nas za rączkę prawie do samego celu. Gdyby nie bezlitosne bramki poboru opłat ustawione chyba co 15 minut jazdy, byłaby to wymarzona przeprawa przez pół Polski. O ile pierwsze 300 kilometrów nabiliśmy prawie bez mrugnięcia okiem, tak ostatnie 70 to był istny koszmar z ulicy Sezamkowej. Sznurek tirów i innych dwuśladowych tworów skutecznie pozbawił nas połowy entuzjazmu jakim pałaliśmy przez całe przedpołudnie. Odcinek od zjazdu z autostrady do hotelu przemierzaliśmy chyba wieczność... a co najmniej 1.5 godziny. Koniec końców dotarliśmy do celu około 13:00. Po błyskawicznym zakwaterowaniu się w pokojach wyskoczyliśmy z przepoconych drugich skór i komendą "na koń" Vito zagonił nas na zlot. Niestety wszystkie miejsca noclegowe w Łagowie zarezerwowane były już w lutym tego roku więc zmuszeni byliśmy osiedlić się w sąsiedniej miejscowości. Na rejestrację zlotową wybraliśmy się jeszcze motocyklami ale to była pierwsza i ostatnia ich wycieczka na zlot. Resztę weekendu konie spędziły w stajni, to jest na parkingu hotelowym. Nie samym powietrzem we włosach żyje człowiek, dlatego musieliśmy za każdym razem kombinować jak teleportować się te 6 kilometrów.
Cena wjazdu na festiwal co prawda nie powaliła łagodnością ale organizatorzy wliczyli kilka ciepłych i całkiem smacznych posiłków, parę zimnych piwek i liczne atrakcje, o których za chwilę. Premierowe wejście na zlot nie trwało zbyt długo, jedna kiełbaska na regenerację sił po podróży i zawinęliśmy do portu z międzylądowaniem w lokalnym spożywczaku celem uzupełnienia braków w sakwach. W hotelu zrobiliśmy się wstępnie bardzo dobrze - opróżniliśmy co mieliśmy do opróżnienia, omówiliśmy wszystko co było do omówienia a przy okazji trochę wygłupów, standardowy before. Organizatorzy festiwalu, klub Nine Six MC Poland, zadbali o wiele szczegółów. Ku naszej uciesze do dyspozycji uczestników po okolicy krążył busik osobowo-transportowy, który kilkukrotnie wybawił nas z opresji przymusowego spacerku.
Pierwszego dnia pobytu na festiwalu mieliśmy okazję wstępnie zwiedzić miasteczko popołudniową porą; wszystkie uliczki tętniły życiem w takt widlastych dwucylindrówek. Odczucia były dość spójne: przewaga chromu nad plastikiem. Atrakcje jakie czekały na nas na terenie zlotu to prócz oczywiście dobrej nuty, wybory miss mokrego podkoszulka, striptease oraz brawurowo odegrana solówka Pabla do utworu AC DC. Gość był mistrzem przez te kilka minut. Szkoda tylko, że konferansjer powstrzymał go od zaprezentowania całego repertuaru z albumu "Pokaż d...". Były też wspólne pląsy na wysuszonej trawie wśród tumanów kurzu, dzięki któremu mieliśmy co czyścić dnia następnego. Do hotelu wróciliśmy mocno wyeksploatowani i wybawieni już po północy.
W sobotę już z pierwszym pianiem kura, koło 10:00 wyszliśmy z hotelowych jaskiń na regeneracyjne śniadanie. Niedługo po tym niemal jednogłośnie postanowiliśmy, że przydałby się spacer i podreptaliśmy przez las na drugie popołudnie lokalnych atrakcji. Na miejscu najpierw obowiązkowy punkt programu, plaża, jeziorko i oczywiście piwko co by ochłodzić nagrzane od słońca głowy. Następnie udaliśmy się na plac festiwalowy na wyborny gulasz z ziemniaczkami. Duże podziękowania od Artura dla Edzi. Gdyby nie jej pomysłowość i uprzejmość ten obszedłby się jedynie zapachem gdyż w ferworze przygotowań do pieszej wędrówki zapomniał spakować talonów żywnościowych. Znów zabolałaby kieszeń. Zresztą ten typ ogólnie co chwila o czymś zapominał, jak nie poszedł po motocykl do parku maszyn bez dowodu rejestracyjnego to postanowił zostawić plecak z dokumentami w busie, który nas transportował. Wrzucanie jedynki z opuszczoną stopką boczną to już legenda. Dobrze, że z każdej opresji wychodziliśmy szczęśliwie.
Po obiedzie ogólnie nadszedł czas wyczekiwania na główne wydarzenie całej imprezy - losowanie harnasia Sportstera 883R i skutera Kawasaki. Jedni spędzili ten czas przy stoliczku, inni szwędali się po uliczkach wśród ryku silników i zapachu spalin. Wieczorem czekało nas dużo emocji podczas losowania nagród. Co prawda nikt z nas nie wygrał harnasia ale za to Zimny z narażeniem życia złapał upominkową torbę Harley-Davidson rzuconą ze sceny. Dosłownie torbę, bo niestety zawartość wyrwał mu jakiś chłystek, który po chwili uciekał już przed goniącą go Krysią. Złota kobieta... jak ona walczyła za Jacka, podczas gdy on lizał rany po bitwie. Po losowaniu cały czar nadziei prysł i nawet występ Moscow City Ballet nie zrobił na nas większego wrażenia choć to naprawdę duże wydarzenie. Jedynie Ewcia przejawiała zainteresowanie sztuką. Nie doczekaliśmy już drugiej odsłony ciała lalki z night clubu "Alibi" jak również nie było nam dane obejrzenie pokazu sztucznych ogni. Zamiast tego zjedliśmy w miejscowej smażalni średnio wysmażonego szczupaka, choć nazwa 'sushi' byłaby tu bardziej trafna; Siłowanie się widelcem aby oderwać mięso od szkieletu to lekka przesada. Na nocleg wróciliśmy przed północą i od razu zmorzył nas sen. Minione dwa dni były dość wyczerpujące a w następnym czekała nas podróż powrotna do domu.
Wyjechaliśmy w niedzielę po śniadaniu, koło godziny 9:00. Dzięki weekendowemu zakazowi ruchu pojazdów ciężkich jazda była naprawdę lekka i przyjemna, nawet pomimo zmęczenia organizmów. Zarówno odcinek do wlotu jak i sama przeprawa autostradą były niczym wyjazd do babci na obiadek; żadnego przepychania, mozolnej tułaczki za sznurkiem tirów i żonglerki biegami. Parę kilometrów przed Koninem Jackowi zabrakło paliwa w baku ale akurat szczęśliwie Paweł miał w sakwie wężyk gumowy, który umożliwił nam błyskawiczne zażegnanie kryzysu. W Głownie zatrzymaliśmy się na obiad domowy, na który za sprawą nienagannych walorów smakowych warto było czekać niemal godzinę. W tym czasie nastąpiły zmiany w składzie osobowym wycieczki a to za sprawą Marka z małżonką, na których obiad czekał w domu na stole oraz Włodka z Gosią, którzy akurat wracali z wycieczki do Lichenia. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nasze drogi powrotne spotkały się właśnie podczas posiłku w Głownie. Do Skierniewic wjechaliśmy uśmiechnięci około godziny 15:30.
Mimo drobnych niedogodności, takich jak odległość kwatery od zlotu, czy wysoka cena biletów wstępu wypad uznaliśmy za jak najbardziej udany. O tym wcześniej nie było mowy ale warto zauważyć, że na festiwalu gościło dużo barw na kamizelkach. Szacujemy, że koszt organizacji takiej imprezy również musi być znaczny a to z racji rozmachu jaki jej towarzyszył. Festiwal nierzadko kojarzy się z czymś dużym i tu akurat pojęcie trafnie dobrane do okoliczności. O powadze imprezy świadczyć może sobotnia obecność lokalnych włodarzy na scenie. Inną kwestią jest gorące i żarliwie skandowane hasło "Pokaż d..." wyrażające entuzjastycznie całkowite poparcie dla tychże osobistości. Iście królewskie powitanie jak na taką scenerię przystało.
Te parę dni pozwoliło nam wszystkim zapomnieć o codziennym stresie i bolączkach jak również odreagować nieco, oderwać od miejskiej nudy. No i oczywiście była to wyśmienita okazja aby poznać się nieco bliżej, zintegrować. Ja... das ist optimal !!!